poniedziałek, 13 lipca 2015

Wiara czyni cuda!

Udało się ! Zrobiłam to !
Jestem matematykiem !

Ach to niebywałe co się ostatnio działo!  Było ciężko, były łzy, były zwątpienia. Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia!

Eh... Nie wiem jak mam Wam to wszystko opisać. Nie potrafię ubrać tego w słowa. Jestem mega szczęśliwa i wdzięczna za to co mnie spotkało. Spełniają się marzenia, ale przede wszystkim pokonuję swoje słabości a to daje 100% satysfakcji!

Czerwiec i pierwszy tydzień lipca to na prawdę był czas wielkiego wysiłku, ogromu pracy i modlitwy. Dobra, niektórzy mogą pomyśleć, że przesadzam z tą modlitwą i przypisywaniu zasług Bogu. Uwierzcie mi, na prawdę bez modlitwy to by się tak pięknie nie zakończyło o ile w ogóle by się zakończyło .

Wraz z początkiem czerwca rozpoczęłam pracę w banku. Przez co musiałam pogodzić naukę do sesji, poprawianie pracy licencjackiej i naukę na egzamin licencjacki z zawodową pracą. Śpiąc po 4-5h, zasypiając z notatkami w ręku udało się.  W sesji miałam 4 egzaminy w przeciągu dwóch tygodni. Jeden zdałam w zerówce, do której we wspaniały sposób mogłam podejść, dwa w pierwszym terminie no i jeden egzamin w dodatkowym terminie.  Przystąpienie do zerówki i zdanie egzaminu w dodatkowym terminie uwierzcie było dla mnie małymi cudami, które pokazały mi, że nie ma rzeczy niemożliwych i nie ma sytuacji bez wyjścia. Ale do tego mogę wrócić w rozmowie przy piwie czy herbacie :D

Okej, sesja zaliczona, przyszedł czas na rozliczenie się z pracą licencjacką. Ajj... poprawki za poprawkami...a  terminy goniły. Ale udało się... Oddałam w ostatnim dniu cały zestaw dokumentów wraz z pracą. Tak, przekonałam się co to znaczy określenie "Panie z Dziekanatu" , dobra po części i ja też naskrobałam ale poznałam ich "zabawne" poczucie humoru, które z wielkim trudem udało mi się strawić:)

Na wakacje postanowiłam pójść do pracy sezonowej, tym samym musiałam w czerwcu pracować w weekendy... po 13h... i wiecie co...  wracałam z pracy i się uczyłam... a jak nie uczyłam to chociaż czytałam notatki do póki miałam siły... Walczyłam...

Wszystko ładnie pięknie... Sesja zaliczona, praca oddana, praca zawodowa jest, praca sezonowa jest... ale  jest jedno ale... za 7 dni egzamin licencjacki i do nauczenia ponad 90 zagadnień z trzech lat.

Pamiętam przepłakałam pół wieczora... Byłam mega wkurzona na siebie... Że za dużo wzięłam na siebie, że zgubiłam rozsądek i że to nie ma szans się udać... Że mogę zapomnieć o magisterce, że mama MIAŁA RACJĘ, dałam ciała i to na maksa... Zero motywacji do nauki... Bo przecież i tak nie ma szans...

Modliłam się i prosiłam o modlitwę w mojej intencji. Na prawdę nie miałam siły. Na nic, na pracę, na spanie a tym bardziej na uczenie się.  Pożaliłam się przyjaciołom, którzy przyszli z wielką pomocą. Po wielu rozmowach postanowiłam sobie, że będzie co ma być i postaram się to przyjąć z pokorą ale zrobię co tylko w mojej mocy...

I tak w pracy sezonowej udało się wynegocjować 7 dni wolnego przed obroną, w banku 2 dni. Pojawił się promyk nadziei i realnych szans, że się uda... Czy wróciła motywacja? Hmm ciężko mnie było ów nazwać zmotywowanym człowieczuniem. Raczej to była walka z samą sobą, z moim nie chce mi się ale MUSZEM!

Oprócz tego 5 lipca moja kumpela, z którą były plany wyjechać na roczny wolontariat misyjny ma posłanie. Posłanie czyli msza, pod czas której  wolontariusz otrzymuje błogosławieństwo od proboszcza rodzinnej parafii na wyjazd. Posłanie miało miejsce 100 km za Warszawą. Gdy dostałam zaproszenie na uroczystość, powiedziałam, że jeśli dostanę wolne to przyjadę. Kurde no i warunek został spełniony, dostałam wolne. Ale ja tak ciągle byłam w ciemnej/ym lesie z nauką.
Eh.. Nawet nie wiecie jak bardzo to była ciężka decyzja... Ja i nauka kontra ja i przyjaźń i spełnienie obietnicy.... W końcu Warszawa nie tak daleko, w Pendolino się pouczę, pojadę na same uroczystości z samego rana i wrócę... Sylwii nic nie potwierdzałam ani nie odmawiałam. Nie chciałam Jej robić nadziei ani Jej rozczarowywać... Postanowiłam, że kupię bilet, jak  się nie wyrobię z nauką to go zwrócę... Wiecie co... zabrakło biletów na poranny pociąg , przez co MÓJ plan nie wypali...

Jako że byłam w kontakcie z przyjaciółką Sylwii mieszkającą w Warszawie, postanowiłam spróbować jeszcze raz i spytałam czy jest możliwość udostępnienia kawałka podłogi. Jest... Ale muszę przyjechać wcześniej by spokojnie przejechać przez Warszawę... I znów pojawiły się obawy... miałam "stracić" jeden dzień a tu przeciąga się kolejny dzień. No ale dobra wykorzystam każdą wolną chwilę na naukę . Decyzja podjęta ! Jadę. W piątek kupiłam bilet, dzięki czemu mega się zmotywowałam do nauki,tak aby móc spokojnie wykorzystać czas z Sylwią i znajomymi z SOM-u.

Sobota... Wciąż się waham czy jechać... Toż to istne szaleństwo. Za 3 dni obrona a ja połowy pytań nie umiem... Jechać czy nie jechać... Walizka jeszcze nie spakowana...
Godzina 18.20.. Wsiadam do pociągu, kierunek Warszawa... W pociągu pilnie się uczę, przed snem już nocując u przyjaciółki Sylwii również pilnie się uczę.

Niedziela... z wykończenia przez sen wyłączyłam budzik... Dobrze, ze Agata nad wszystkim czuwała i z małym poślizgiem ruszamy do Sylwii...

Godzina 10.30 (msza na 11) a nam pada nawigacja jedziemy na wyczucie... 10.40 skręcamy w prawo o jedno skrzyżowanie za wcześnie, musimy zawrócić... Nie zdążymy na czas... Zawracamy już mamy skręcać w odpowiednią stronę jednak rozglądamy się a przed nami właściwy kościół!!! Jesteśmy na miejscu !!!

10.45 wysiadam z samochodu na parkingu przy kościele...Sylwia nic nie wie, że jestem... A ja z podekscytowania całą się trzęsę, nie widziałam tych ludzi prawie pół roku... tyle się wydarzyło, tyle się zmieniło, tak bardzo się za nimi stęskniłam.. Ciekawe jaka będzie Jej reakcja...Czy oni też współdzielą moje emocje?  Wchodzę do kościoła, w oddali widzę znajome sylwetki... Klękam przechodząc z jednej nawy do drugiej...Sylwia mnie zauważa... I wiecie co...
Jej mina była wynagrodzeniem wszelkich trudów, wszelkich zmartwień... Wiedziałam że jestem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Z naszej paczki wiedziała tylko jedna osoba, że będę, tym samym wszyscy mieli niespodziankę. Nawet ja sama! Wzruszyłam się i telepało mną z emocji. To niewiarygodne jak można się przywiązać do ludzi, wydawać by się mogło obcych ludzi.


Po kościele wspólny obiad, chwila wolnego czasu, przede wszystkim wspólnego czasu... Nastał moment pożegnania, pora wracać, ciężko mi było wyjeżdżać ale wiedziałam, że muszę. Jednak wracałam już całkiem inna. Pełna radości, mobilizacji ale przede wszystkim spokoju w sercu. Wiedziałam, że mimo, że to szalone jestem w dobrych rękach a historia się zakończy happy endem.

Nie zliczę na palcach obu rąk i nóg ile osób się modliło za moją obronę. Rodzice, siostra, ciotki i wujkowie, przyjaciele, znajomi, ale również obcy ludzie, których spotkałam w pociągu. Od przyjazdu  z Warszawy czułam ogromny pokój w serduchu, jednak ludzki strach i zdenerwowanie ściskało mi żołądek.

Wtorek dzień egzaminu... Spałam nie wiem 3 może 4 godziny... Przed wyjściem z domu zaczęłam się modlić... Panie Boże bardzo Cię proszę zabierz ten lęk i strach. Proszę Cię daj mi jakieś słowo, które pozwoli mi ze spokojem podejść do tego egzaminu i abym miała jasność umysłu. Panie Boże, wiem, że nie umiem wszystkiego ale zrobiłam wszystko co mogłam. Ty wiesz, że bardzo chcę ten etap życia już zakończyć. Jednak jeśli nie taki masz dla mnie plan pozwól mi go przyjąć z pokorą. Daj mi słowa, które dadzą mi pokój.

Wiecie jaki cytat wylosowałam? "Proście a będzie Wam dane..." (Mt 7,7-8)

Czyż nie piękne? :D

Przed samym wejściem na egzamin, gadam sobie w myślach. Panie Boże, przez trzy lata studiów na ustnych egzaminach zawsze trafiałam na pytania, których nie umiałam. Proszę Cię daj mi teraz chociaż raz, pytania, które umiem. Proszę...

Wchodzę na egzamin, dostałam 3 pytania. Na wszystkie trzy znałam odpowiedzi i to bardzo dobrze...:)
Udało się... zdałam i to z rewelacyjnymi wynikami.. Z obrony 4 albo 5 (przepraszam ale w emocjach nie dosłyszałam), z pracy licencjackiej ocena 4.5 i  uwzględniając średnią ocen z trzech lat, ukończyłam studia i zdobyłam tytuł licencjata matematyki z oceną 4!

Tak, skakałam z radości! Płakałam ze szczęścia. Udało się!!!



Wiecie co ... to jeszcze nie koniec... Za dwa dni dostałam wiadomość. Przyjęto mnie na studia zaoczne na wymarzoną uczelnie. Na najstarszą i jedną z najlepszych uczelni w Polsce. Warszawo, nadchodzę!

Marzenia się spełniają !
Wiara czyni cuda a każdy z nas na nie czeka!

Aj... troszkę się rozpisałam... Na koniec tylko powiem. DZIĘKUJĘ!




Przez cały okres pisania swojej pracy licencjackiej w myślach pojawiała się jedna, ważna dla mnie osoba. Której wsparcie czułam w chwilach słabości.  Z którą pewnie w tym momencie opijałabym swój jak i Jej licencjat matematyki.  Alu, tę pracę licencjacką dedykuję przede wszystkim Tobie! <3