[EDIT: wpis rozpoczęłam pisać w niedzielę jednak nie było możliwe mi napisać to za jednym ciągiem...]
Hej ,
przepraszam , że już tak często tu nie piszę, nie zaglądam.
Może to być efekt tego, że od pewnego czasu w moim życiu wiele się dzieje, mój
grafik dnia jest wypchany po brzegi, a
tym samym pełen emocji. Emocji , które mam wrażenie nie zilustruję w słowach .
Może to też kwestia dojrzewania do pewnych rzeczy i zachowania np. takich jak pełna mobilizacja do robienia
a nie gadania w tym przypadku pisania. Jednak to, co dzisiaj mnie spotkało
rozłożyło mnie na łopatki i wraz ze szklistymi oczami schodzi ze mnie.
Ktoś kiedyś mi powiedział, że ludzie mnie inaczej traktują…
hmm..okej INACZEJ pojęcie względne czy chodzi tu o dobroć a może wręcz
przeciwnie? Jednak chyba zaczynam
dostrzegać pewien dar, jakim mnie obdarzono. Przyciągam do siebie niesamowite
ludzkie historię. Cytując „Każdy napotkany człowiek na Twojej drodze, ma choćby
najmniejszy wpływ na Twoje życie…” , stwierdzam, że jestem jak gąbka i
wchłaniam choćby najcichsze, najkrótsze historię życia moich przypadkowych
często bezimiennych bohaterów tak głęboko, że potem latami tłuką się w mojej
głowie. Tak samo dziś, podróżując
pociągiem…
Historia nie zaczyna się jakoś rewolucyjnie, jak to czas
spędzony w przedziale pociągu, ktoś śpi, ktoś czyta książkę, ktoś wsiada ktoś
wysiada. Stop, stacja, pasażerowie wysiadają inni się dosiadają. Ja dosyć
olewacko traktując moje otoczenie, zacięcie czytam książkę. Jednak do
przedziału wchodzą dwie kobiety , jedna starsza po osiemdziesiątce, schorowana
, druga podejrzewam ktoś z rodziny, opiekun. Ja wyczulona na bezradność osób
starszych ni jak mogę się skupić na czytaniu. Jednak wytrwale wytężam i
gimnastykuję mój mózg aby sklejał czytane słowa. Okej, stacja mojej rodzinnej
miejscowości, przez, którą tylko przejeżdżałam . Najwspanialszy Tatuś na
świecie, już czeka na peronie by tylko podrzucić przez okno jadalną przesyłkę.
Z wielką ostrożnością zamykam okno i wraz z pakunkiem usadawiam się z powrotem
na swoje miejsce, tak by nie stratować moich współtowarzyszy. W przedziale
rozlega się zapach, jeszcze ciepłej wałówki.
No i się zaczęło…
Siedząca obok mnie pani (opiekun starszej pani) , wygląda po
części na bardzo młodą osobę jednak, jej skóra na rękach i twarzy kompletnie
jest tego zaprzeczeniem . Skóra, która najczęściej widnieje u schorowanych,
spracowanych babć . Wracając, ów pani
rozpoczyna rozmowę na temat przekazanej mi przesyłki. Wspomina, że jest z zawodu jak i z praktyki dietetykiem. -Hmmm dietetyk
z taką skórą ?! Hmm… no nieważne... Po kilkunastu minutowej rozmowie na temat
różnic pomiędzy kupnymi warzywami, owocami
i produktami spożywczymi (typu twaróg, śmietana) a wiejskimi czy też
ogrodowymi, padają słowa „ natura daje nam wspaniałe produkty, my nie jesteśmy
tego świadomi, dzięki czysto naturalnym produktom wyszłam z ciężkiej choroby” .
Tak, w tym momencie doświadczyłam pierwszych ciarek.
Nie mam pojęcia nawet, w jaki sposób potoczyła się rozmowa
tak, że sąsiadująca mi Pani rozpoczęła dzielić się swoją historią.
-Widzi pani, w życiu wszystko może nas spotkać . Sami
jesteśmy bezradni, jednak z Panem Bogiem możemy wszystko znieść. Chorobę,
cierpienie czy też utratę dziecka – Otworzyła dłoń a tam znajdował się zwinięty
różaniec. – Życie miejskie, o tak pęd, pogoń za pieniądzem. Też taka byłam, nie
usiedziałam na miejscu. Dużo stresu , niezdrowe odżywianie… Z czasem brzuch
wydawał mi się zbyt twardy, poszłam do lekarza … Torbiel na jajniku, wycieli mi
jednak gdy mnie rozkroili, bo coś jeszcze nie pasowało okazał się guz wielkości
główki noworodka na prawym jajniku. Wie pani, jaki to szok? Jak ja mam zostawić
moją (wówczas) nastoletnią córkę. Obowiązkowo miałam przejść chemioterapię. Ale
wie pani ta chemioterapia to, co to za lek, zabija chore komórki i zdrowe. Lek
chyba ma leczyć, a nie zabijać czyż nie? Jestem dietetykiem i jednak tak miałam
w życiu, że z medycyną miałam styczność. Zbliżała się szósta chemioterapia a ja
prawie już nie miałam białych krwinek. Jak mój organizm miał się bronić? Zabije
chore komórki, ale przyjdzie byle, jaka infekcja i po mnie. Po szóstej chemii
wyszłam na własne żądanie ze szpitala i już nie wróciłam. Czułam, że jedynie
naturalne metody mi pomogą. My jesteśmy z natury to przyroda musi z nami
współgrać. Wie pani, piłam różne mikstury, zdrowo się odżywiałam, w zakonie
(nie pamiętam nazwy) zdradzili mi stare receptury, które mają pomagać na
zwiększenie ilości białych krwinek itp. itd. Ale , mikstury miksturami ale bez
wiary to nic nie można.
- Ale czy chce mi Pani powiedzieć, że po raku ani śladu? Nic
a nic?
-Nic, jestem całkowicie zdrowa. Zdrowsza niż kiedykolwiek. A
w wierzę pod czas choroby pomogła mi córka. Najwspanialsza córka na świecie.
Zginęła w młodym wieku, 6 lat temu…
-Tak, mi przykro… Tak wówczas po raz kolejny przeszły mi
ciarki na całym ciele. Wówczas odwróciłam
się napić wody, tak by nie pokazać, że szklą mi się oczy i całkowicie
nie rozkleić się.
- Wie Pani co, moja córka gdy miała 14,5 roku, jeszcze wtedy
nie wiedziałam że mam raka, miała proroczy sen. Chorowała,niby taka grypka,
więc zostałam z nią w domu. Leżała na łóżku i nagle zdrętwiała, otworzone
powieki lecz tylko było widać białe gałki. Wystraszyłam się, ludzki odruch to
wezwać pogotowie, wstałam ,kierując się do drzwi jednak jakiś głos , jakaś myśl
z tyłu głowy podpowiedziała mi „zostań Ona będzie Cię potrzebować „ i wie Pani,
cofnęłam się . W pewnym momencie w tym całym „amoku” krzyknęła „mamo weź mnie
za rękę”, chwyciłam. Za chwilę ciężko powiedzieć ile, sytuacja się uspokoiła. Wszystko
wróciło do normy…Córka powiedziała mi, że widziała jasne, bardzo jasne schody…Jedną
nogą stała na pierwszym stopniu i jakaś postać do niej powiedziała „umrzesz w
młodym wieku otoczona kwiatami” Jedną nogą była na tych schodach, drugą tu na ziemi,
miała podjąć decyzję wówczas krzyknęła „mamo weź mnie za rękę” , tak… nie
postawiła kolejnego kroku na schodku. Była gdzieś pomiędzy , pomiędzy śmiercią
a niebem… Byłam wystraszona tym co
usłyszałam z ust mojej 14,5 letniej córki. Ona nie chciała, jeszcze umierać . Mówiła
, że pragnie wielkiej , prawdziwej miłości.
Na dniach okazało się, że to nie grypa ale żółtaczka . Jednak po podaniu
odpowiednich leków choroba minęła.
Liliana była wspaniałą córką, nigdy mi nie robiła problemów,
wie Pani miedzy nami była niesamowita więź, miłość , która może występować
tylko między matką a dzieckiem. Za jakiś czas okazało się, że mam tego raka.
Czas bardzo ciężki, jak to córka ma młodo umrzeć a ja tu jeszcze na nieuleczalną chorobę .
Byłam zdruzgotana . Byłam w szpitalu, kolejne badania, kolejne zabiegi. Lilianka była przy mnie, nagle po raz drugi objawił się … tym razem
wiedziała, że to Jezus. Z pochyloną głową . Widok dla mnie straszny, znów te
białe gałki … Później córka powiedziała mi, że Jezus powiedział Jej, że jeszcze
nie umrze, że jeszcze musi coś zrobić dla swoich rówieśników. Padły , również
inne słowa, ale Liliana nigdy mi nie chciała ich powiedzieć .Nic kompletnie nie
rozumiałyśmy. Jak to ma umrzeć w młodym wieku , pośród kwiatów. Hm… chyba
chodzi o wieńce, które przynosi się do kaplicy … I jeszcze te słowa, że coś ma
zrobić dla rówieśników…
Moja choroba swoją drogą, ciężki czas dla mnie i dla całej
rodziny. Przecież to wyrok. Jednak zdarzył się cud. Bardzo to mnie wzmocniło i
wiedziałam, że człowiek naprawdę może wiele znieść z pomocą Pana Boga. Z Lilianą, nigdy nie miałam problemów, pięknie
się uczyła, zdolna, zaradna , sympatyczna, lubiana wśród rówieśników. Miała dar
do języków chłonęła je jak gąbka. Mój mąż pracował w Anglii, więc jeździła do
Niego, podszkolić swoje umiejętności. Poszła na studia do Torunia na
skandynawistykę i filologię angielską. Biegle rozmawiała po angielsku i
szwedzku. Wyjechała na Erasmusa. Była zdolną uczennicą . Swego czasu
zastanawiała się , czy nie iść do zakonu ale mówiła mi wielokrotnie… MAMO JA
PRAGNĘ WIELKIEJ MIŁOŚCI. Z czasem poznała pewnego chłopca… Miała narzeczonego,
jest prawnikiem. Po skończonych studiach
rozpoczęła pracę w jednej szkole. Później rozpoczęła pracę w gimnazjum. Od razu
na pierwszy rzut dostała wychowawstwo, a przecież nie można. Miała mieć rok
wdrożenia się w środowisko. Jednak została rzucona na głęboką wodę. Opowiadała
mi wielokrotnie, mamo mam najgorsza klasę pod względem zachowania, nic się nie
chcą uczyć . Chociaż, wiem, że miała niesamowitą charyzmę i umiała zarażać
pasją . Mówiono o Niej , że jest najgorszym nauczycielem pod względem nauki, bo
była bardzo wymagająca ale z drugiej strony uważano ją za
najsympatyczniejszą nauczycielkę w
szkole. Dzieciaki zaczęły się starać, startować w olimpiadach i zajmować wysokie
miejsca. Nastąpiły ferie zimowe , jakoś w lutym. Córka jechała samochodem ze
swoim narzeczonym i mieli wypadek. Zginęła na miejscu. Wie Pani, w grudniu
miało być wesele. Całe życie odkładam na koncie pieniążki na tą uroczystość …
Po raz kolejny moje oczy zachodzą
mgłą, gryzę wargi aby tylko nie uronić łez…
-To był szok dla wszystkich… Dla dzieciaków, nauczycieli,
mojej rodziny i Jej narzeczonego, dla Jego samego. Był w totalnej rozsypce.
Jako, że brał udział w tym wypadku, wyszedł ze szpitala w dniu pogrzebu...
Tylko ja byłam silna, córka prosiła mnie abym nie płakała za Nią. Bardzo
oswoiła mnie z myślą szybkiego odejścia. Widziałam jak się cieszy każdym dniem,
jak jest wdzięczna za wszystko co daje jej los.
- Przepraszam , że przerwę, ale sądzę, że Pani choroba była
przygotowaniem, lekcją na to co miało się zdarzyć później … Wierzę , że nic nie
dzieje się z przypadku… Dla Pani to chyba było umocnienie prawda?
- Tak, dzięki mojej chorobie jestem bardzo silną osobą.
Uformowała mnie. Dzięki temu, teraz mogę to ze spokojem opowiadać i nie zalewać
się łzami. Ani razu nie uroniłam łzy, bo
ja ciągle czuję obecność Lilianki, wiem, że jest ze mną. Wspiera mnie w problemach
i zawsze mogę na Nią liczyć. Śni mi się od czasu do czasu przynosząc mi wieści
i wstawia się za mną tam w Niebie. Wie Pani pokazała mi nawet jak wygląda
Niebo. Dała mi siłę abym opiekowała się
tu wszystkimi po Jej odejściu. Rodzina dalej nie może się z tym pogodzić… Jej
narzeczony był w totalnej rozsypce , jest mi jak syn. Lecz On i Jego rodzice
byliśmy wtedy razem i dziś jesteśmy jak rodzina. Możemy o wszystkim porozmawiać
… Jako, że narzeczony był w szpitalu, więc całe uroczystości pogrzebowe były na
mojej głowie.
Lilianka była bardzo oswojona, ze śmiercią. Uwielbiała góry,
tym samym prosiła mnie, aby po Jej śmierci rozsypać jej prochy w górach. Jednak
prawo polskie na to zabrania. Istnieje taka możliwość tylko tu nad morzem .
Powtarzała również, że nie chce być zasypana ziemią … Jednak ja, ani mój mąż a
tym bardziej Jej narzeczony nie mieliśmy odwagi Jej skremować. Postanowiliśmy,
pieniądze ,które miały pójść na wesele przeznaczyć na grobowiec. Wie Pani…
przykre to… te pieniądze miały być na inny cel. Ale tak musiało być … Jednak
dalej istniał problem, jak tu nie przysypać ziemią … O pomoc poprosiła panią z
zakładu pogrzebowego. Ona wówczas zaproponowała , że przygotuję wiele wazonów z
różami z samymi główkami róż i jak to ma się w obrzędach pogrzebowych każdy kto
chce, zamiast ziemi rzuci kwiatek. Byłam zachwycona tym pomysłem .
Opowiedziałam narzeczonemu wszystko… wie Pani co mi powiedział …? Że to były
ulubione kwiaty Lilianki.
- Białe róże?
- Tak róże, dokładnie ecru , takiego koloru, jakiego miała
byś jej suknia ślubna…Na pogrzeb przyjechało mnóstwo ludzi… Dzieciaki ze
szkoły, przejechały pół Polski aby być na tych uroczystościach ,nauczyciele,
dyrekcja, koleżanki ze studiów i wielu innych . Przyjechały dwie klasy, które
uczyła. Te dzieciaki naprawdę Ją pokochały. Na wieńcu z jednej strony napisały
po angielsku , nie znam dobrze angielskiego ale wiem, że to znaczyło, że Jej
nigdy nie zapomną oraz Jej nauk a z
drugiej po polsku „zrobimy wszystko aby Pani była z nas dumna” . Niesamowite,
jeszcze przez dwa lata przyjeżdżały na msze w rocznicę śmierci…
-To cudowna historia, miała Pani niesamowitą córkę. Naprawdę
gratuluję …
-To prawda… Widzi Pani wszystkie słowa, wszystkie objawienia
się sprawdziły. Umarła w młodym wieku… Miała zaledwie 28 lat. Umarła pośród kwiatów.
A te drugie objawienie, które dotyczyło rówieśników … Ona wtedy zaledwie miała
15-16 lat. To tak jak dzieciaki w gimnazjum … Bardzo udzielała się w różnych
wolontariatach i organizacjach… ale Jej powołaniem, również była rola
nauczycielki.
Często podróżuję i czasami czuję potrzebę podzielić się moim
świadectwem. Nie mam pojęcia dlaczego to Pani opowiadam . Raz jechałam z młoda
dziewczyną i powiedziała mi , że ma problemy z relacją z własną matką , co
wiele wyjaśniło…
Ze szklistymi oczami mówię – To się Pani zdziwi, ale ja wiem,
dlaczego spotkałam Panią, dlaczego to właśnie mi Pani opowiedziała swoja
historię, za co jestem Pani bardzo wdzięczna… Przygotowuję się do wyjazdu na
wolontariat misyjny w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym… Postanowiłam, że jeśli
wytrwam w przygotowaniach to pojadę jako świecka osoba, pracować z dziećmi i młodzieżą w ubogich
zakątkach świata. Przede wszystkim to są przygotowania duchowe, swego czasu
Panu Bogu zadawałam wiele pytań, ale On milczał… zaczęłam wątpić czy w ogóle On
jest… Prosiłam, aby otworzył mi oczy i uszy abym mogła dostrzec Jego i Jego
działania a tu spotykam Panią… Czyż to nie wszystko wyjaśnia…
Kończąc mój tak długi wpis stwierdzam, że to niesamowite
jakie życie bywa zaskakujące , obcy sobie ludzie a tyle mogą dla siebie wzajemnie
ofiarować … samym słowem, samym spotkaniem…Dzielę się z Wami tą historią, nie
oczekuję od Was nawrócenia czy też uczęszczania do kościoła … To jest każdego
sprawa indywidualna i ją szanuję… Napisałam to , ponieważ ta historia otwiera oczy na to co tak
naprawdę w życiu jest cenne. Uczy pokory, uczy radości z każdego dnia, uczy
otworzenia się na ludzi ale przede wszystkim daje siłę i energię do działania. Bo najcenniejsze co
nam dał ten świat, to drugiego człowieka…